piątek, 15 sierpnia 2014

II rozdział


*powrót do teraźniejszości*

Wszyscy patrzyli się na Stevena. Okropnie mu współczuli, ale wiedzieli, że słowa „będzie lepiej” nic nie dają, bo przecież nie będzie lepiej, a już z pewnością nie będzie jak dawniej. Takie słowa sprawiają jeszcze większy ból i pogarszają sytuację. 
Ta cisza była przeznaczona również dla Jennifer, która odeszła zbyt szybko z tego świata, nie zasłużyła na tą śmierć, chcieli w ten sposób upamiętnić ją i jej śmierć.
Z zakurzonego, drewnianego, starego zegara wyszła kukułka z hukiem przerywając ciszę
, tym samym oznajmiając im, że nadeszła godzina dziewiąta. Mały, drewniany ptak przypomniał im również, że za niecałe piętnaście minut rozpocznie się obchód lekarzy. Otrząsnęli się i bardzo powoli weszli pod kołdry. Steven zdążył otrzeć ostatnie łzy z policzka, gdy rozległo się pukanie, a w drzwiach pojawił się doktor Harry Weisstman. Był to mężczyzna koło pięćdziesiątki o czarnych, miejscami już siwych włosach i szczerym, zawsze szerokim uśmiechu na twarzy. Był jednym z milszych psychiatrów w tym ośrodku. Widać było, że kocha to co robi, a kontakt z pacjentami nie sprawia mu trudności. To właśnie nazywa się psychiatra z powołania.
Doktor podszedł do pacjentki numer 215, którą była Athena Smith.
- Dzień dobry. Jak się pani dzisiaj czuje? – zapytał promiennie lekarz. Ona w odpowiedzi tylko lekko się uśmiechnęła. Po czym on wyjął małą latarkę ze swojego białego kitla sięgającego do kolan. Podszedł do niej, rozszerzył jej powiekę u lewego oka i zaświecił białym światłem. Tą samą czynność powtórzył z prawym okiem. Lekkim ruchem ręki pokazał, że ma usiąść na łóżku i wyjął ze swojej czarnej teczki ciśnieniomierz. Athena w tym samym czasie podwinęła rękaw błękitnej koszulki od pidżamy, ukazując tym samym swoje czerwone blizny na ręku. Niektóre były jeszcze świeże, inne miały już kilka miesięcy. Brunetka cieszyła się, że nikt nie patrzy teraz w jej stronę. Zawsze podczas obchodu każdy zajmuje się sobą, nawet nie zawracają sobie głowy innymi, bo każdy ma swoje tajemnice, które ukrywa przed psychiatrą. Lekarz widząc jak dziewczyna próbuje zakryć swoje rysy  schylił się do niej i szepnął jej do ucha.
- Mam nadzieję, że już z tym skończyłaś. – brunetka kiwnęła głową.
Doktor Harry zmierzył jej ciśnienie i podał odpowiednie tabletki. Na koniec dodał tylko, że dzisiaj jest wszystko w porządku i poszedł do następnych osób. Powtarzał badania, zagadywał, aż wreszcie wyszedł, zapewne do następnego przydzielonego mu pokoju.
Po obchodzie każdy z „mieszkańców” pokoju po kolei szedł do wspólnej łazienki, żeby się ubrać. Następnie, po raz pierwszy odkąd tu przebywają, wyszli razem – całą czwórką – na śniadanie. W piątki zawsze są naleśniki z twarogiem lub dżemem, zależy od gustu z czym wezmą. Do picia herbata. Niektórzy z powodu przewlekłych chorób mają inne dania, jednak takich osób było tam bardzo mało.
Stołówka była bardzo pojemna. Mieściło się w niej, bowiem ponad czterysta osób, psychicznie chorych osób. Było tam na oko dwadzieścia pięć stołów, przy każdym po szesnaście miejsc. Białe ściany, jasne panele podłogowe i błękitne stoliki z pożółkłymi już krzesłami. To wszystko było dość depresyjne.
Śniadanie minęło jak zwykle w szumie, niektórzy rozmawiali, inni płakali, jeszcze inni wrzeszczeli. Po śniadaniu mieli trzy godziny wolnego czasu. Wrócili do swojego pokoju, zrobili co mieli zrobić i położyli się na łóżkach. Nie minęło pół godziny, gdy w pokoju rozległ się głos Atheny.

- Żeby to wszystko miało sens, cała moja historia, moje życie.. Musiałabym zacząć od samego początku. – przerwała na chwilę, usiadła po turecku i podniosła do góy swoje długie rękawy, pokazując liczne rany po żyletkach, nożach i nie wiadomo czym jeszcze. Tym razem wszyscy to zobaczyli. – Czasami mam wrażenie, że moje życie od moich narodzin było skazane na porażkę. Wieczne kłótnie, awantury. Już po prostu nie dałam rady. Nienawidzę siebie za to, że jestem taka słaba… za słaba psychicznie. – dokończyła i spuściła wzrok, jakby ze wstydu.




***
Cześć!
Kolejny rozdział gotowy :)
Mam nadzieję, że się podoba. ;)
Dziękuję za wszystkie komentarze i obserwacje ;))
Miłego dnia!

~SweetShine

czwartek, 7 sierpnia 2014

I Rozdział

Leżeliśmy nad jeziorem. Odpoczywaliśmy po kilku godzinach pływania. Byłem z moją dziewczyną Jennifer i z kumplami.Wszyscy byliśmy padnięci, z wyjątkiem Jen. Ona jak zwykle nie lubiła siedzieć na brzegu, wolała pływać. Mówiliśmy jej, że później pójdziemy razem, ale ona była nie ugięta, uparła się, że chce iść sama. Jak małe dziecko. Nie mieliśmy powodów by ją zatrzymać, więc ona po prostu poszła, wysyłając mi całusa na pożegnanie. Widziałem jak zanurza się w wodzie i trochę odpłynąłem.
Jakiś czas po tym obudził mnie oddalony, ale mocny krzyk „Pomocy!”. Podniosłem się prawie natychmiast, bo w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka – „Jennifer”. Miałem racje. Jen była strasznie daleko od brzegu, jednak nadal można było zobaczyć ją zanurzoną po brodę w wodzie i wymachującą rękoma w powietrzu. Bez zastanowienia rzuciłem się pędem do wody, pomimo różnic temperatur i zmęczenia płynąłem jak najszybciej potrafiłem. Z każdym ruchem dreszcze dawały się we znaki. Pomimo tego, że cały czas tarłem do przodu, miałem wrażenie, że ona jest coraz dalej. Przez cały czas płynąłem. Desperacko machałem rękami i nogami. Wiedziałem, że nie zdążę, ale chwytałem się nadziei jak brzytwy. Mówią, że nadzieja matką głupich, a matka nigdy nie opuszcza swoich dzieci. Właśnie dzięki temu małemu światełku w tunelu miałem siłę by płynąć. Dzięki temu wreszcie do niej dopłynąłem. Miała nogę zawiniętą w sieć rybacką, która z kolei była przymocowana do dna i ściągała Jennifer na dół. Zanurzałem się, żeby ją przeciąć, uwolnić… cokolwiek! Jednak nie miałem wystarczająco dużo siły. Po piętnastym wynurzeniu Jen była cała sina. Ostatnimi siłami wzięła moją twarz w swoje dłonie i powiedziała:
- To już jest koniec, Kochanie. Tu nasze drogi się rozdzielają, ale pamiętaj spotkamy się tam na górze. Proszę, nie zrób nic głupiego, dla mnie. Kocham Cię. – pocałowała mnie ostatnim tchem i osunęła się na dno.
- Nie, to nie jest cholerny koniec! Słyszysz?! To jeszcze nie koniec! – krzyknąłem, ale jej już nie było. Zacząłem krzyczeć, płakać. Wydzierałem się jak tylko mogłem. Resztką sił utrzymywałem się na wodzie, tylko dlatego, że ona chciała abym żył.
Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu przypłynęła łódź ratunkowa. Cholernie późno. Dwóch chłopaków wyciągnęło mnie z wody i okryli kilkoma ręcznikami. Następnie zaczęli zadawać pytania „Co się stało?”. Nie odpowiedziałem im. Jeden, drugi raz. Aż wreszcie nie wytrzymałem i wykrzyczałem im w twarz.
- Ona nie żyje! Nie żyje, rozumiecie?! Kurwa, nie żyje, nie ma jej. Przeze mnie, nie miałem siły! Jestem pieprzonym słabeuszem! Ja powinienem tam umrzeć, nie ona! Wszystko przeze mnie!
Gdy dopłynęliśmy na brzeg, było tam mnóstwo osób. Miałem to w dupie. Ciągle dręczyła mnie myśl, że jej nie uratowałem, nie dałem rady. Tyle rzeczy chciałem jej opowiedzieć, tyle rzeczy z nią zrobić, a teraz jej nie ma. Nie ma śmiechu, nie ma blond włosów, którymi lubiłem się bawić, nie ma wiecznie roześmianych czekoladowych oczu. Nie ma niczego. Bez niej nie ma też mnie i mojego świata. To ona była całym moim światem. Moim oczkiem w głowie, słońcem w deszczowe dni, była wszystkim czego pragnęłam.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos kumpla, który prowadził mnie do karetki.
- Stary, będzie dobrze.
Spojrzałem się na niego jak na trędowatego. O czym on mówi? Nic nie będzie dobrze. Przecież jej już nie ma.
- Nic nie będzie dobrze… - wyszeptałem i osunąłem się na łóżko stojące przy karetce.

Ocknąłem się dopiero w domu. To co działo się przez następne kilka tygodni widzę jakby przez mgłę. Codziennie krzyczałem na rodziców, rodzeństwo, nawet psa. Wszystko mnie wkurzało, a każde chociaż najmniejsze próby pocieszenia działały na mnie jak płachta na byka. Rzucałem przedmiotami, aż w pewnym momencie popadłem w depresje. Wtedy się wyciszyłem, tylko płakałem, nie rozmawiałem z nikim. Miałem omamy, że ciągle próbuję uratować Jennifer. Czasem, gdy się budziłem zamiast w pokoju wydawało mi się, że jestem nad jeziorem i że widzę blond włosy Jen utrzymujące się na powierzchni wody. Krzyczałem, żeby się trzymała, że zaraz będę, ale nie będę, bo ona się oddalała coraz bardziej, aż wreszcie się budziłem. W mojej głowie ciągle rozbrzmiewały jej słowa.. „Nasze drogi się rozchodzą..” och, tak. Koniec jej życia, koniec mojego życia, koniec naszego życia. Przesiadywałem sam w swoim pokoju, ewentualnie chodziłem do łazienki. Czasami tylko rodzice czy starszy brat doglądali mnie czy wszystko w porządku lub aby mi przynieść jedzenie, które jadłem z przymusu. Szczerze mówiąc to chyba nawet psycholog próbował ze mną rozmawiać, jednak ja nie chciałem, dlatego przepisał mi tylko jakieś psychotropy, które i tak wciskali mi na siłę, bo sam nie chciałem ich brać.
Koniec jej życia, koniec mojego życia, koniec naszego życia. Tak, wtedy postanowiłem złamać obietnicę. To było takie oczywiste! Jeżeli chcemy być szczęśliwi przecież musimy być razem. Jakoś trzy dni przed tym jak tu trafiłem postanowiłem się powiesić i wcielić mój plan w życie. Przed tym jednak napisałem z tyłu naszego zdjęcia „Wróciłem, by ponownie odkryć, że Ciebie już nie ma. I to miejsce było puste. Teraz widzę jak strasznie mi Ciebie brakuje. Potrzebuję Cię by żyć, potrzebuję Cię by oddychać. Ponieważ nie ma Ciebie muszę skończyć z tym, bo nie mam już dla kogo żyć. Wiem, złamię obietnicę, wybacz.” No i stało się, nie chcę tego opisywać, wiem tylko, że moi rodzice mnie znaleźli i wezwali pogotowie przez resztę byłem nie przytomny. Odzyskałem świadomość dopiero w samochodzie, gdy jechaliśmy tutaj. Nie wiedziałem co się święci. Dopiero, gdy tata zaparkował zobaczyłem ogromny napis „Psychiatryk”. Zacząłem się szarpać, bo wiedziałem, że chcą mnie tutaj zostawić, wiedziałem, że tutaj chodzi o mnie. Znowu zacząłem mieć omamy, że muszę wrócić po Jen, dlatego tak się wydzierałem. Zostałem nazwany numerkiem „452”. Później trafiłem tutaj.
***
Dobry wieczór! :)
Kolejny rozdział pojawił się tak jak obiecałam :>
Wyszedł mi o wiele dłuższy, niż ten, który miałam napisany w zeszycie :) To chyba dobrze ;3
No cóż, mam w planach 'zamówić' szablon w szabloniarni, aczkolwiek nigdy tego nie robiłam i nie wiem jak hah, jest ktoś tutaj 'doświadczony'? :) Z chęcią przyjmę każdą pomoc :p
Życzę udanego tygodnia.. Ach, nie jestem pewna czy uda mi się dodać rozdział w następny piątek, ponieważ wyjeżdżam, ale jakoś to wykombinuję.☺
Nie mogę się doczekać aż ten blog zdobędzie jakieś komentarze lub/i obserwatorów :))
Myślę, że ten blog, jak żaden inny mi wyjdzie :3
Dobranoc! :)

~SweetShine


piątek, 1 sierpnia 2014

Prolog

Cała trójka leżała na łóżkach patrząc się w sufit. Każdy myślał o czymś innym, ale ich myśli w końcu zmierzały do tego samego - uciec stąd jak najszybciej. Bez zamieszania. Bez świadków. Wyjść i nigdy nie wrócić..
Leżeli, bo nie mogli wstać. Nie mogli, z jednego prostego powodu: ich ruch uruchomiłby alarm i wywołałby niepotrzebny zgiełk. Tak więc leżeli bez ruchu wsłuchując się w swoje oddechy. Czekali na sen, gdy ciszę przerwał przerażający krzyk.
- Nie! Zostawcie mnie! Muszę do niej wrócić, nie zostawię jej tam samej! - krzyczał chłopak. Nagle otworzyły się drzwi do pokoju nr 156, w którym zamieszkiwała owa trójka ludzi. Do pomieszczenia wszedł znany im już doktor Weisstman i pielęgniarka Ann. We dwójkę nieśli pod rękę dość wysokiego, przystojnego nastolatka, który okropnie się szarpał. To od niego wydobywały się te przeraźliwe wrzaski. Blondyn nie miał szans w starciu z siwym mężczyzną i długowłosą brunetką, albowiem mieli oni już wprawę z pacjentami takimi jak on, czasami nawet i gorszymi.
Położyli go na, do tej pory, wolnym łóżku i przypięli pasami bezpieczeństwa, aby nie wstawał. Zaraz po tym wyszli bardzo cicho, tak jakby mieli nadzieję, że ludzie z tego piętra ciągle śpią.
Cały pokój 156, a także wszystkie, które znajdowały się w jego pobliżu, nie zmrużyły oka w tę noc przez krzyki wydawane przez nowego członka "załogi". Mijały kolejne dni, z dnia na dzień było coraz lepiej. Przestawał krzyczeć, czasem tylko budził się w nocy i majaczył, ale i to wkrótce ustało. Osoby z jego pokoju dowiedziały się w tym czasie, że ma on na imię Steven i tak samo jak oni nienawidzi tego miejsca. Minęły dwa tygodnie od przybycia chłopaka. W końcu po długim, nieustającym milczeniu odezwała się dziewczyna, która była tu pierwsza.
- Dobra, tak nie może być. Żyjemy tu, razem spędzamy czas. Musimy współpracować, jeżeli chcemy się stąd wynieść. Tym czasem żadne z nas się do siebie nie odzywa. - przeleciała oczami po wszystkich. Każde z nich patrzyło na nią ze zrozumieniem, ale i z lekkim zdziwieniem. - No, dalej! Ja zacznę. Nazywam się Elizabeth, co i tak już wiecie. Jestem tu najdłużej. Mam siedemnaście lat i przyjechałam tu z Portland.
- Jestem Charles - powiedział szatyn. - Byłem tu drugi. Mieszkam w Phoenix, mam siedemnaście la...
- Steven. - przerwał mu najnowszy. - Siedzę tu najkrócej, a już zdążyłem znienawidzić to miejsce. Też mam siedemnaście lat, a przyjechałem tu z Vancouver, chociaż jak tylko stąd wyjdę to się stamtąd wynoszę, jak najdalej.
- Ja nazywam się Athena. Przebywam tu od 16 dni. - mówiła bardzo cicho i powoli, jakby się brzydziła każdego słowa. - Mam szesnaście lat i jestem z Camas, ale miałam się wynieść do Nowego Yorku, zanim, no wiecie.
Chwila niezręcznej ciszy.
- To... - przez małą, niezauważalną chwilę Charles się zawahał.- Za co tu siedzicie?
Znowu cisza.
- Przecież nie siedzicie tu, bo nic się nie stało.
- Nie mogłem jej uratować, było już za późno. Przynajmniej tak każdy mi mówi od kilku tygodni - powiedział Steven, jakby próbował przekonać sam siebie, że to nie jego wina.
Wszystkie spojrzenia przeszły na siedemnastolatka.

***
Dzień Dobry!
Takim oto sposobem zaczynam moją przygodę z kolejnym blogiem :)
Mam nadzieję, że prolog się spodobał, i że będziecie czytać następne rozdziały ☺
I rozdział pojawi się za tydzień.
Rozdziały w zasadzie będą tak dodawane - co tydzień.
Mam nadzieję, że chociaż to opowiadanie jako - tako mi wyjdzie :)
Za wszystkie komentarze baardzo dziękuję, to wielka motywacja!
Nie wspominając o obserwacjach :))))
~SweetShine