wtorek, 30 grudnia 2014

Nowy Rok, Nowe Zmiany, Nowe Życie. ...?

Cześć i czołem! :)
Dzisiaj nie będzie rozdziału ..(hm, długo go nie było).
Miałam zamiar dodać go dokładnie w Nowym Roku. Ale wszystko się posypało wraz z wiadomością, że pewna osoba odchodzi wraz z tą datą. Chciałabym ją błagać, żeby została, ale nie robię nic, napisałam tylko "dziękuję za wszystko, rozumiem." (bardziej się rozpisałam, ale szczegóły są dość osobiste ☺). Dlatego też nie jestem w stanie napisać rozdziału. Chciałam, żeby był długi, ale obiecuję, że w weekend zostanie dodany :)

A ponieważ nie "zobaczymy się" już w 2014 to życzę Wam aby ten 2015 był inny, lepszy. Żebyście częściej się uśmiechali, ale też nie trzymali emocji w sobie. Jeżeli musicie - płaczcie. Jeśli chcecie - krzyczcie, bijcie. Ale nie zaciskajcie zębów. Nie pozwólcie, żeby emocje miały nad Wami kontrolę, bo wtedy możecie wybuchnąć w złym momencie. Życzę Wam też abyście spełnili swoje marzenia (w końcu to one nadają życiu sens) oraz abyście wytrwali w swoich postanowieniach noworocznych. Poza tym, życzę Wam szalonego Sylwestra jak i całego roku, zdrowia, p r a w d z i w y c h przyjaciół (chyba nie tylko ja się przejechałam na osobach, które miały czelność nazywać się moimi przyjaciółmi), miłości. I pamiętajcie, że cokolwiek by się nie działo, mimo, że nie zawsze będzie dobrze, ja wierzę, że zaciśniecie pięści i dacie radę. Po burzy z a w s z e jest tęcza.
Życzę Wam wszystkiego co najlepsze w tym nowym roku! :)

Macie może jakieś postanowienia noworoczne? ;)
Ja mam ich sporo ;3
Chwalcie się! ;)

*zajrzyjcie na strony:opowiadanie i Autorka





sobota, 15 listopada 2014

Rozdział V

*ponad dwa lata temu*
- Hey, Charles, idziesz? – Zapytał Cameron, mój najlepszy kumpel. Znaliśmy się już 12 lat, nigdy mnie nie zostawił w potrzebie, a ja jego.
-Nie, dzisiaj się zrywam. – Odpowiedziałem wychodząc z terenu szkoły.
-Co? – Zatrzymał się. – Czy ja dobrze słyszę? Ty idziesz na wagary?...
-No jak widać… - Rzuciłem i poszedłem dalej.
To były moje pierwsze wagary w liceum, ludzie mieli mnie za „grzecznego chłopaka”, a tego dnia coś we mnie pękło i wyszedłem ze szkoły. W zasadzie nie wiedziałem, co chcę zrobić, dlatego poszedłem przed siebie, nie zważając na kierunek mojej trasy. Doszedłem do jakiejś meliny w środku lasu. Sądziłem, że jest pusta, więc wszedłem, dopiero wtedy doszła do moich uszu spokojna muzyka. Wszedłem głębiej. Leżało tam na rozłożonych na ziemi matach około 10 osób, wszyscy byli dziwnie spokojni, nawet się nie przejęli moim przyjściem. Kiedy jeden koleś spojrzał się na mnie od razu wiedziałem, że to przez narkotyki. W pierwszej chwili pomyślałem, że marnują sobie życie, ale gdy zobaczyłem ich spokój… też chciałem wziąć. Po długim namyśle wreszcie się zdecydowałem.
-Macie może marychę? – W szkole wiele razy słyszałem jak się załatwia „te sprawy”.
Spojrzeli się na mnie jakbym ich obudził, jedna z nich wyciągnęła rękę, w której trzymała blanta. Zawahałem się, ale zaraz potem wziąłem. Na podłodze znalazłem zapalniczkę. Odpaliłem. Popadłem w euforię. Szkoła, oceny to mnie w tej chwili nie obchodziło. Usiadłem razem z innymi i siedzieliśmy tak, w zadumie. Nawet nie wiem, kiedy wypaliłem trzy następne skręty, nie wspominając już o powrocie do domu, którego kompletnie nie pamiętam. Obudziłem się po prostu następnego dnia rano w łóżku w moim pokoju z ogromnym bólem głowy. Wtedy też poszedłem do narkomanów znowu zapaliłem i odleciałem. Od tej pory chodziłem tam codziennie, czasem wychodziłem na haju rozejrzeć się po okolicy. Wszystko było takie spokojne.
O szkole kompletnie zapomniałem, rodzice nic nie wiedzieli dopóki nie spotkali mojej nauczycielki, która twierdziła, że jestem chory. Wtedy pamiętam, że strasznie się wściekli i musiałem zacząć chodzić do szkoły. Zawsze przed szkołą wypalałem jednego skręta, żeby w szkole już nie palić. Po szkole szedłem do tej meliny, którą nazywaliśmy „oazą spokoju”.
Kiedyś tam marycha zaczęła być za słaba. Widziałem jak ludzie z naszej oazy zaczynali brać jakieś tabletki, które zdecydowanie były mocniejsze. Raz podszedłem do jednego takiego.
-Dobre?
-Nie jest złe, chociaż po kwasie masz mega tripy. – Odpowiedział z nieziemskim spokojem.
-Kwas?
-No wiesz, LSD.
-Masz może odpalić?
-Jesteś pewien, że tego chcesz? – Spytał, po czym sam wziął tabletki.
 -Tak, na pewno.
Wyciągnął z plecaka parę tabletek i dał mi je. Bez wahania je wziąłem. Wszystko było wtedy inne. Ludzie byli śmieszni, jacyś inni. Świat zmienił kolory, a życie nabrało sensu. Wyszedłem na dwór, nie mogłem wysiedzieć w miejscu. Wszystko wyglądało inaczej, tak, że nie potrafię tego opisać. Wróciłem do domu. Mama coś do mnie mówiła, a ja się śmiałem. Kazała mi iść do pokoju. Poszedłem ciągle się śmiejąc i się położyłem. Kiedy wszystko przeszło zasnąłem. Od tego dnia przeszedłem na kwas. Kiedy byłem pod jego wpływem byłem bardziej nerwowy. Rodzice coś tam zauważali, ale na razie nic nie mówili.
Po paru miesiącach przeszedłem na Herę. Ludzie mi mówili, że nie, że to największe bagno, ale brnąłem w to. Codziennie rano wstrzykiwałem sobie ćwiartkę. Pieniądze zaczęły mi się kończyć, zacząłem kołować pieniądze od ludzi, kraść. Policja złapała mnie dwa razy jak byłem na Herze, ale nic sobie z tego nie zrobili, wypuścili mnie następnego dnia.  

Parę tygodni temu rodzice znaleźli u mnie pod łóżkiem worek a w nim zawiniętą łyżkę, strzykawkę i narkotyk. Zaczęła się awantura. Wyrzucili mnie z domu. Poszedłem wtedy do mojej dziewczyny, cholernie się bałem, że ze mną zerwie jak jej wszystko powiem. Nie radziłem sobie z moimi problemami, chciałem iść na ‘złoty strzał’, ale ona mnie przed tym uchroniła. Zrozumiała mnie, ale jej rodzice… Oni wysłali mnie tu. Na początku nie chciałem, ale potem było mi wszystko jedno. Dali mnie na terapie, odwyk i przy okazji stwierdzili, że mam depresję. Nie wiedziałem, że to możliwe, w końcu narkoman niczego nie czuje, kiedy się uzależni… Narkotyki to największe bagno, a najgorsze jest to, że już nigdy z tego nie wyjdę, zawsze będę uzależniony. 
***
Cześć! 
Rozdział V już jest, przepraszam, że taki krótki.
Nie miałam czasu ani weny.
Następny pojawi się dość późno, bo muszę oddać laptopa do naprawy.
A ten napisany był specjalnie dla Lulu, bo na to czekała :D
Mam nadzieję, że się podoba :))

wtorek, 11 listopada 2014

Rozdział IV

*powrót do rzeczywistości*
Dziewczyna skończyła mówić w momencie, gdy wszedł psychiatra Charles’a wpuszczając do pokoju odrobinę światła. Athena natychmiast odwróciła głowę w stronę okna, żeby nikt nie zauważył, że po jej policzkach spływają łzy.
Mężczyzna wyglądał na nie więcej niż 30 lat, aczkolwiek miał już 35 wiosen za sobą. Jego kruczoczarne włosy były postawione na żel, a piwne oczy lśniły w świetle lampy. Usta miał ułożone w grymas, który zapewne miał przypominać uśmiech. Jak każdy lekarz w tym szpitalu był ubrany w długi, biały fartuch z kieszeniami po obu stronach. Na pierwszy rzut oka wyglądał na jednego z tych lekarzy, który ma naprawdę gdzieś swoich pacjentów, w rzeczywistości to właśnie Charlesowi przypadł najlepszy psychiatra, jakiego oni mieli ‘tą przyjemność’ poznać.
 Głos doktora przerwał panującą ciszę, którą on sam zapoczątkował.
- Oho, widzę, że przyszedłem pierwszy – powiedział sucho, rozglądając się po pokoju.- No cóż… Charles, chodźmy już.
Trzydziestolatek odwrócił się na pięcie i wyszedł. Charles wstał z niechęcią i posłusznie powlókł się za psychiatrą. Nie za bardzo lubił mówić o sobie, co nie zmieniało faktu, że te terapie były jednymi z lepszych zajęć w tym budynku.
Zeszli dwa piętra niżej, przeszli przez długi korytarz, aż wreszcie weszli do gabinetu. Lekarz usiadł za biurkiem i skinął na nastolatka, pokazując tym samym, aby usiadł na krześle naprzeciwko biurka. Charles rozejrzał się po pokoju, był tu po raz pierwszy. Zazwyczaj chodzili na sesję do pokoju numer 54.
Na kremowych ścianach wisiały dyplomy uznania oraz podziękowania (za wyleczenie z depresji i innych chorób psychicznych) obramowane w brązowe ramki. Na biurku stała złota blaszka, na której wygrawerowano imię i nazwisko psychiatry – dr Michael Fors. Za mężczyzną było jedyne okno w pomieszczeniu, które przepuszczało mało światła, ale najwidoczniej lekarzowi tyle wystarczało. Mimo tej małej ilości światła, panowała tam ciepła atmosfera, jak w żadnym innym pokoju w Avalonnie.
-Więc… - zaczął dr Fors opierając brodę na pięści - Powiedz mi jak się dzisiaj czujesz?
-Nie jest źle… To znaczy… jest coraz lepiej.
-Jak ci idzie odwyk? Zauważyłeś jakąś poprawę?
-W zasadzie to tak, odwyk coraz bardziej na mnie wpływa, ale nadal ciągnie mnie do narkotyków. Czy to uczucie kiedyś przeminie? – Zapytał z wyczuwalną nadzieją w głosie
- Oh, niestety do końca nie przeminie. Uzależniłeś się nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Tak naprawdę, kiedy człowiek raz się uzależni to jest uzależniony do końca życia, nie ma odwrotu. Dlatego jesteś na tych terapiach, staramy się zrobić wszystko, żebyś w jak największym procencie odszedł od narkotyków i mógł bez nich normalnie funkcjonować, ale nie jesteśmy w stanie cię od uzależnić. Jak sądzisz, jeśli położyłbym przed tobą tak zwaną ćwiartkę hm... na przykład… heroiny, wziąłbyś ją?
Charles spojrzał na swoje ręce, gdzie było mnóstwo śladów po wkłuciach igłą.
-Ja… Nie mam pojęcia – przyznał ze wstydem.
- Dokładnie o tym mówię, odpowiem za ciebie: nie byłbyś w stanie oprzeć się jej. Wziąłbyś, być może nawet bez zastanowienia. Gdyby porównać uzależnienie fizyczne z psychicznym…
- …To fizyczne jest o niebo lepsze od psychicznego, czyż nie? – wtrącił chłopak.
- Tak, dokładnie.
Nastała niezręczna cisza, podczas, której Charles zbierał swoje myśli a lekarz zaczął szperać w swoich dokumentach.
- Czy jest możliwość, że będę normalnie żyć? Poza murami tego szpitala, między ludźmi…? Wie pan, założyć rodzinę, cieszyć się z dzieci, mieć… znajomych. Prawdziwych znajomych, a nie kurewskich narkomanów, którzy wystawią cię za działkę.- Spytał cicho dziewiętnastolatek.
- Hm… Ciekawe pytanie. Otóż, jeżeli terapia przejdzie zgodnie z planem i zdołasz wyjść z depresji. To, czemu nie? Cóż, oczywiście, jeśli nie sięgniesz po narkotyki. Mam nadzieję, że wiesz, że jak tylko po nie sięgniesz to znowu będziesz musiał przechodzić przez to samo? Pierwszy odwyk jest najprostszy, każdy kolejny jest coraz gorszy. Jeśli weźmiesz, to musisz się liczyć z tym, że skończysz po raz kolejny na dnie.
Charles tylko skinął lekko głową.
- A skoro już jesteśmy przy narkomańskich znajomościach – lekarz ostrożnie podjął wątek – powiedz mi, ktoś cię do tego zmusił? Czy sam zacząłeś brać?
-Chyba pan nie wierzy w te wszystkie bzdury, o których piszą w gazetach, co? Oczywiście, że sam zacząłem, inni mnie nawet uprzedzali, ostrzegali, że nie, że to ogromne bagno, że z tego nie wyjdę, ale ja w to brnąłem. No i mam za swoje. Wie pan, co jest najgorsze? To, że ja przez cały czas myślałem, że mam nad tym kontrolę i się w to nie wpieprzę. Idiota ze mnie, no nie?
- Nie. Wcale nie. Każdy tak myśli, nie jesteś jedynym, który ma wrażenie, że nad tym wszystkim panuje. Co prawda, to głupie, ale jeszcze głupsze było to, że zacząłeś brać te tabletki, zresztą nie tylko tabletki, prawda?
Charles nie odpowiedział, tylko po raz kolejny spojrzał na swoje rany na rękach.
- A może teraz powiedz mi… Jak się czujesz? Ale tak naprawdę.
-Jak się czuję? Jakby ktoś mnie wyprał z emocji. Ten odwyk niby robi swoje, ale tak naprawdę ciężko odzyskać to, co się miało przed wpakowaniem w to gówno. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że będę tu gdzie teraz jestem, albo, że stracę wszystko… Za cholerę bym mu nie uwierzył. Wyśmiałbym go. A teraz? Ojciec wyrzucił mnie z domu, matka nie chce mnie znać. Pozostała mi moja dziewczyna, która naprawdę wierzy, że może mi się udać, że z tego wyjdę. Tylko dla niej tu jestem. W zasadzie to pozostaje mi jeszcze rodzeństwo, ale… oni tak naprawdę mają „zakaz” nawiązywania ze mną jakichkolwiek kontaktów. Szkoda, strasznie za nimi tęsknię.
-Rodzice się nadal nie odzywają? Wiedzą, że tu jesteś?
-Hm, w zasadzie to nie mam pojęcia. I nawet mnie to nie interesuje.
-Nie sądzisz, że warto byłoby podłapać z nimi jakiś kontakt, może pozwoliliby ci spotkać się z rodzeństwem na przepustce?
-Nie wiem, może i tak, tyle, że na razie nie mam przepustek i chyba nie chcę ich jeszcze mieć, zresztą sam nie wiem.
Znowu cisza. Tym razem przerwało ją pukanie do drzwi.
-Proszę. – Powiedział lekarz, nie kryjąc zdziwienia.
Zza drzwi wyłonił się wysoki mężczyzna ubrany w czarny mundur z odznaką na piersi. Miał czarne włosy ścięte na jeża, widać było, że nie jest w najlepszym humorze.
-O, już pan przyszedł? Spodziewałem się pana nieco później.
-Mogę przyjść później. – Oświadczył niskim głosem policjant.
- Nie, nie. Proszę na chwilę wyjść, jeszcze z nim o tym nie rozmawiałem.
Charles rzucił psychiatrze pytające spojrzenie, tymczasem mundurowy wyszedł zamykając za sobą drzwi.
-A, więc, Charles, to był sierżant Patric Douglas. Chciałby z tobą porozmawiać, oczywiście, jeśli chcesz.
-Czyli, że mam wybór, tak?
-Tylko teoretycznie.- Powiedział lekarz, wiedząc, że w zasadzie chłopak nie może odmówić, Charles to zrozumiał.
-No to… miejmy już to z głowy.
Doktor wstał i wyjrzał na korytarz. Gdy wszedł do pokoju, za nim stał owy sierżant.
-Zostawię was samych, ma pan pół godziny i ani minuty więcej. I niech pan pamięta, ma pan się nie posunąć za daleko, jasne? – Powiedział ostrym tonem, rzucił coś w rodzaju przepraszającego uśmiechu do Charlesa i wyszedł.
-Pozwolisz, że usiądę? – Spytał chłopaka, na co on tylko skinął lekko głową. Usiadł więc i wyciągnął z kieszeni mały notatnik wraz z długopisem. Otworzył go na odpowiedniej stronie i zaczął.

-Nazywasz się Charles Newst i masz dziewiętnaście lat, prawda? –Spytał, chłopak skinął głową. – Zadam ci parę pytań, dobrze? – Kolejne skinięcie głową. - Czy ktoś jeszcze brał z tobą narkotyki?
-Nie, tylko ja. – Odparł nastolatek z powagą.
-Och, czyżby? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że narkoman jest sam. Co może jeszcze powiesz mi, że towar sam produkowałeś, co?
Charles milczał.
-Tak właśnie myślałem, więc powiedz mi, kto jeszcze bierze?
-Nikogo nie wsypię.
-No cóż, to przez ciebie mogą zmarnować sobie życie.
-Zmarnować sobie życie? Wie pan, o czym pan mówi? Siedzenie w pudle to jest prawdziwe zmarnowanie życia! Teraz mają szansę z tego wyjść, a tam? Tam życie się kończy.
-Ach, tak? No dobrze, sam do tego dojdę. – Powiedział zapisując coś w swoim notesie. – Powiedz w takim razie… Skąd brałeś towar?
-Nie.
-Słucham?
-To, co pan słyszy. NIE POWIEM. – Powiedział z naciskiem z na ostatnie dwa słowa.
-Czyżby to był jakiś głupi honor narkomanów? A może jakieś wasze hasło „klubowe”, co? „Nie wpakujmy nikogo, niech umierają w spokoju”, he?
Cisza.
-No dobrze, to może… kto cię zmusił do narkotyzowania się?
-Słucham?! Nikt mnie nie zmuszał, o czym pan gada? Sam zacząłem i sam skończyłem. Wie pan, jeżeli nie ma pan nic ciekawego do powiedzenia, to ja bym już się pożegnał. Nie mam ani chęci, ani już czasu – Charles znacząco spojrzał na zegar, który przypominał, że za minutę zjawi się tu lekarz. – Więc… może pan już iść.
Policjant po tej wypowiedzi widocznie się oburzył, wstał i minął się w drzwiach z doktorem Forsem.
-Mocno narozrabiałeś, młody? – Spytał ubawiony miną sierżanta doktor.
-Powiedziałem prawdę, że nie mam zamiaru nikogo wsypać i niech mnie zostawi. I tyle. To nie moja wina, że niektórzy nie mogą poradzić sobie z klęską. – Odpowiedział ze zwycięskim uśmiechem.
-No cóż, teraz, jeżeli kogoś wyślą ponownie, to na pewno nie jego, on najwidoczniej nie ma odpowiedniego podejścia do osób biorących narkotyki. Chodźmy już, na dzisiaj to koniec naszej terapii.
Poszli z powrotem do pokoju. Nie było tam jeszcze nikogo, ale lada moment reszta mieszkańców miała wrócić. Charles położył się w spokoju na łóżko, a dr Michael wrócił do swoich zajęć. Tak jak Charles się domyślał, po kilku minutach wszyscy już byli w pokoju. Kiedy każdy położył się na swoje łóżko, Charles pomyślał, „Czemu by nie? Dzięki tym terapiom – mogę.” Po czym odezwał się dość głośno, z ledwie zauważalną pewnością siebie.
-Moja historia jest… mocno popieprzona, ale takie właśnie jest życie w tym chorym świecie. Zwłaszcza, gdy wchodzi się w jedno z najgorszych syfów na tym świecie.

***
Hey! ;)

Rozdział trochę został opóźniony, w końcu już listopad... ale na potrzeby dwóch rozdziałów musiałam przeczytać dwie książki i przy okazji mieliśmy warsztaty co bardzo mi podpasowało :D Rozdziały będą się pojawiać w miarę możliwości co dwa tygodnie ;)) Mam nadzieję, że ten rozdział Wam się spodobał. 
Pojawiły się zakładki "Autorka" i "Opowiadanie" zapraszam! :)))

Czytasz=Komentujesz

wtorek, 2 września 2014

III rozdział

Cześć :)
Wiem, że mam małe (ogromne) opóźnienie, ale postanowiłam, że najpierw dodam stronę o mnie i o blogu. Ponieważ czekam na DŁUŻSZĄ (wiem, że to czytasz ;] ) wypowiedź pewnej osoby, to może to troszkę potrwać, chociaż mam nadzieję, że już dzisiaj (ew. jutro) dostanę tą odpowiedź :) Jak tylko to się stanie dodam ją, wraz ze stroną i ten post pójdzie do edit i dodam rozdział :))
A tak poza tym to zaczęła się szkoła! :/ Jestem w nowej szkole, nie najlepiej. A jak Wam idzie? Cieszycie się, czy wręcz przeciwnie? :)


*kilka miesięcy wcześniej*
Jak co wieczór siedziałam owinięta kołdrą. Oglądałam krople spływające po szybie, jednocześnie czując słone łzy na moich policzkach. Nawet przez zamknięte drzwi słyszałam krzyki dochodzące z drugiego pokoju. Moja młodsza siostra już spała, przynajmniej tak mi się wydawało. Miałam wrażenie, że jest za młoda aby to wszystko rozumieć, ale czasami, gdy rodzice się kłócili, widziałam jak płacze. Biedna Katie. Zawsze, gdy ją przytulałam i prosiłam, żeby nie płakała, że nie warto… twierdziła, że nie płacze. Próbowała być twarda, tak jak ja. Ani jej, ani mi to nie wychodziło. Ośmioletnia dziewczynka przytłoczona problemami rodziców, ta sytuacja była chora. To oni powinni ją pocieszać a nie jej starsza siostra. Jej jedynym problemem powinna być szkoła, a nie patologiczni rodzice.
Nasz starszy brat wyprowadził się. Starał się nas jak najczęściej odwiedzać, ale on też nienawidził tego domu. Starał się nas zabierać do siebie, ale ze względu na słabe warunki w collegu, nie było ku temu zbyt wielu okazji. Widzę jak go to męczy, dlatego staram się mu nie zawracać głowy nami.
Wyobraźcie sobie mnie – szesnastoletnia dziewczyna, opiekująca się swoją o  osiem lat młodszą siostrą. Kto wie? Może już popadła w depresję przez swojego wiecznie pijanego ojca i naćpaną matkę? A może przez ich nieustające kłótnie? Dzień w dzień wysłuchiwałam wrzasków, dźwięków tłuczonego szkła, przekleństw. Ciągle musiałam uspokajać nie tylko rodzeństwo, ale i dziadków tymi samymi kłamstwami „wszystko będzie dobrze”, „przecież nic takiego się nie dzieje” czy nawet „nic ciekawego nie słychać”. Od wyprowadzki brata to na mnie spadły wszystkie obowiązki, musiałam wreszcie być tą odpowiedzialną.
Wstałam i poszłam do pokoju, w którym spała moja siostra. Podeszłam do jej łóżka, wzięłam jej rękę w swoje dłonie, a ona spojrzała na mnie.
- Czy tak już będzie zawsze? Czy nigdy nie będę mogła zapraszać koleżanek? Nigdy nie usiądziemy razem na kanapie i nie pooglądamy telewizji jak… prawdziwa rodzina? – wyszeptała a po jej policzkach pociekły łzy. Widząc smugi na jej małej twarzyczce coś we mnie pękło. Coś co wcześniej kazało mi siedzieć cicho i wysłuchiwać tego wszystkiego. Starłam jej łzy z brody i przytuliłam ją. Wychodząc z pokoju odwróciłam się do Kate i powiedziałam.
- To się zmieni. Już tak nie będzie, obiecuję. – chyba bardziej próbowałam przekonać samą siebie.
Poszłam do ich pokoju. Stanęłam przed nimi, a oni patrzyli się na mnie jakby ujrzeli ducha.
- Jak wy tak do cholery możecie? Macie trójkę dzieci.. pamiętacie jeszcze jak mają na imię? Ha, pewnie, że nie. Zaćpana matka i zalany w trupa ojciec, pewnie nie odróżniacie co prawdą a co sobie ubzduraliście. – mówiłam jak najspokojniej potrafiłam. – Aż ciężko uwierzyć, że kiedyś byliśmy prawdziwą rodziną. Nie mogę się doczekać osiemnastki, wreszcie wyjdę  tego domu i zrobię wszystko, żebyście stracili prawa rodzicielskie do Kate, do mnie też. Nie będzie was, nie będziecie istnieć.
W odpowiedzi dostałam mocne uderzenie w policzek od swojego ojca
- Tak, tylko na tyle cię stać… - powiedziałam prawie szeptem i pobiegłam z płaczem do swojego pokoju. Usiadłam na obrotowym krześle przy biurku. Wtedy właśnie to zobaczyłam. Lśniło w świetle lampki. Wzięłam do ręki temperówkę, w tym samym momencie obudziła się wibracja w moim telefonie, tym samym odrywając mnie od moich myśli. Odczytałam wiadomość od mojego brata:
Wpadnę za trzy dni, wyskoczymy do kina, a potem wezmę was na kolację do restauracji. Co ty na to?”
Lekko się uśmiechnęłam, ostatnio nie widzieliśmy się zbyt często, bo miał sesję i musiał się uczyć.
Świetnie, czekamy J ” – Odpisałam i odłożyłam telefon
Wróciłam do mojego poprzedniego zajęcia. Poszłam po śrubokręt i rozkręciłam fioletową ostrzynkę uwalniając żyletkę. Pokręciłam nią chwilę w dłoni. Wtedy znowu z mojego telefonu rozległa się wibracja. Odłożyłam ostrze i podniosłam telefon. Mój brat mi odpisał.
A co u Was? Jak Mała? W szkole wszystko dobrze?” – odczytałam i przewróciłam oczami. Pytał tak jakby spodziewał się innej odpowiedzi.
Hm.. nie jest źle. Kate jakoś się trzyma, bywa, że przyłapuję ją jak płacze, ale wtedy odciągam ją od tych myśli. Wychodzimy gdzieś  albo coś. W szkole? Hm, Idzie jej coraz lepiej, czego nie mogę powiedzieć o sobie.”
Wiedziałam, że odpisze dlatego, nie zabierałam się za nic tylko czekałam. Oczywiście nie pomyliłam się. Patrzyłam na telefon, akurat gdy przyszedł kolejny sms.
Nie kłam, powiedz,  co się stało? Tylko nie pisz, że nic, za dobrze cię znam siostrzyczko. A co do Katie, to pozdrów ją i nie mów, że przyjeżdżam, niech to będzie niespodzianką J ” – To prawda, znał mnie jak nikt inny. Był moim przyjacielem, nigdy nie miałam przed nim tajemnic, nie mogłam, bo on od razu wiedział, że jest coś nie tak.
Dostałam z liścia od ojca” - To tylko pięć słów, ale wiedziałam, że jest strasznie wkurzony.
 „Chyba sobie żartujesz?!”
„Tak, rzeczywiście. Żartowałam, super.”
„Jak go kurwa spotkam to się nie pozbiera, jutro przyjadę”
Nie odpisałam. Wiedziałam, że nie żartuje. Z jednej strony cieszyłam się, ale z drugiej strasznie bałam. Bałam się o mojego brata. Gdy tak o tym myślałam, przypomniało mi się sprawa z żyletką. Wzięłam ją do ręki i znowu przekręciłam nią pomiędzy palcami.
- Tylko jeden raz. – szepnęłam do siebie.
Przyłożyłam żyletkę do nadgarstka, strasznie trzęsły mi się ręce, ale lekko i powoli przesunęłam po skórze. Gdy metalowy prostokąt dotknął mojej skóry wykrzywiłam twarz z bólu, ale bolało tylko chwilę. Poczułam jak krew spływa na dywan. „To nic - pomyślałam - spierze się”. Zrobiłam jeszcze dwie rany. Później jak gdyby nigdy nic poszłam się myć i spać. Przy okazji jeszcze zajrzałam do Kate.
- Dobranoc skarbie. Śpij dobrze. – szepnęłam z progu drzwi i poszłam się położyć.
Następnego dnia Justin rzeczywiście przyjechał. Był około 17, akurat jak wracałyśmy z Kate do szkoły. Weszłyśmy do domu, Juss siedział u mnie w pokoju i bawił się kostką Rubika. Katie jak tylko go zobaczyła rzuciła się na niego. Tak jak ja strasznie go kochała, był dla niej jak ojciec, prawdziwy ojciec, nie to co ma.
- Cześć kochana. Słyszałem, że coraz lepiej ci idzie w szkole. – powiedział i mocno ją przytulił. Pomimo, że miał spokojny ton, wiedziałam, że cała złość dopiero z niego wyjdzie. Mała tylko kiwnęła głową.
- Cześć. – rzuciłam jak gdyby nigdy nic i odłożyłam torbę na miejsce. – Kate idź się przebrać. – Moja siostra posłusznie poszła do pokoju a ja usiadłam obok brata na kanapie. On się do mnie przybliżył i objął mnie ramieniem.
- Jak się czujesz? – spytał chociaż znał odpowiedź.
- Jak zawsze. A ty?
- Jeszcze pytasz. Czekam aż wróci. Pluję sobie w twarz za to, że nie mogę was stąd zabrać.
- Nie przejmuj się…
Usłyszeliśmy odgłos otwieranych drzwi wejściowych, a Justin wstał. Ja też odruchowo wstałam i położyłam mu rękę na torsie.
- Poczekaj, jest Kate, nie chcę, żeby cokolwiek słyszała. Za piętnaście minut ma iść do koleżanki. Proszę..
Usiadł, a ja razem z nim. Kate w końcu wyszła a wtedy do mojego pokoju wszedł ojciec, jak zwykle pijany.
- No proszę, kogo my tu mamy. – powiedział.
Justin podszedł do niego zaciskając pięści a ja nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Nie mogłam wyjść, nie chciałam. Wierzyłam, że w razie czego pomogę mojemu bratu. Nie zniosłabym, gdyby mu się coś stało.
- Masz czelność jeszcze tu mieszkać? Myślałem, że już dawno się wyniosłeś, razem z matką. – odpowiedział mu Juss.
- Chyba cię synku pojebało. Jeżeli ktoś ma się stąd wynieść to tylko ty. W tym momencie.
- Synku.. Nigdy tak do mnie nie mów. Wolałbym już nie mieć ojca niż takie gówno jak ty. Będę tu, nawet na noc zostanę.
- Mam i ciebie tak załatwić jak tą małą suką? – ruchem głowy pokazał na mnie. Widziałam jak mój brat się trzęsie ze złości. Nic dobrego z tego nie mogło wyjść.
- Wypierdalaj z tego domu albo skończysz na oiom’ie. Nie masz prawa tak na nią mówić, nie masz prawa jej dotknąć rozumiesz?!
- No i co mi zrobisz?
W odpowiedzi dostał prawego sierpowego w nos. Zatoczył się do tyłu, a z nosa zaczęła lać się krew. Ojciec szybko się podniósł i uderzył Justina w brzuch, tak że teraz on lekko się skulił, ale staruszek nie miał już tyle siły co kiedyś. W każdym bądź razie doskoczyłam do Justina, ale tylko machnął ręką i odsunął mnie od siebie. Mój brat jak zwykle nie był mu dłużny i uderzył ojca w brzuch, on za to uderzył go w oko. Widocznie stary już nie miał sił, bo zaraz po tym wyszedł z domu. Justin chciał za nim iść ale go zatrzymałam. Wzięłam go do łazienki i zmyłam krew z łuku brwiowego.
- Nie ma co, będziesz miał sine oko przez parę dni. – powiedziałam, podczas, gdy on siedział na krześle i spokojnie wytrzymywał moje opatrywanie.
- Trudno. Nie pierwszy, nie ostatni raz… Nienawidzę gnoja. Jak on śmie nazywać się moim ojcem? Przepraszam, że musiałaś na to patrzeć… - powiedział i objął mnie w pasie.
- Justin… To przeze mnie to wszystko, ja przepraszam. Nidy nie chciałam, żebyś przeze mnie się bił z kimkolwiek, a to już chyba piąty raz.
- Ati, to nie twoja wina, że masz takich rodziców, to ja przepraszam, że nie potrafię was stąd zabrać.
Na tym skończyła się nasza rozmowa. Kate wróciła o 20. Niedługo po tym Justin musiał wracać, jutro znowu musiał iść do szkoły. Ojciec nie wrócił na noc do domu, matka też nie. Gdy Katie zasnęła ja poszłam do pokoju. Po kilku minutowej walce ze sobą znowu się pocięłam, przegrałam.
Mijały dni, a ja robiłam to codziennie. Uzależniłam się. Z czasem zaczęło mi brakować miejsca na rękach, więc zaczęłam jeździć żyletką po nogach, brzuchu. Nie ćwiczyłam na w-f’ie, ubierałam długie rękawy. W lato nosiłam długie spodnie. Nie jeździłam na plażę. Odizolowałam się od znajomych, aby uniknąć zbędnych pytań. Kiedy czasami się zapominałam i podwijałam rękawy, ludzie pytali co mi się stało. Stałe wymówki – „kot mnie podrapał” i „zahaczyłam o płot” już im nie wystarczały. Dlatego już nie odpowiadałam, po prostu odchodziłam.
Pewnego wieczoru mój brat postanowił wpaść z niezapowiedzianą wizytą. Wszedł po cichu do mojego pokoju, kiedy ja płakałam i cięłam się na zmianę. Złapał mnie za prawy nadgarstek tak mocno, że ostrze upadło na dywan. Spojrzałam na niego. Było mi cholernie głupio. Widziałam w jego oczach ból, tak wielki, że poczułam w serce ukłucie. Jak mogłam do tego doprowadzić?
- Justin… Ja… Nie mogę już… To nie tak… - głos mi się załamał.
- A jak Athena? Jak?! – podniósł lekko ton, ale zaraz po tym się opanował.
- Bo ja już.. nie daję rady, rozumiesz? Nie wytrzymuję…
- Wiem, Ati, wiem. – Z łatwością podniósł mnie i posadził sobie na kolanach, czułam się jak małe dziecko siedzące na kolanach świętego Mikołaja, wtuliłam głowę w jego obojczyk. – Jak jeszcze raz zobaczę cię z tym paskudztwem to…
- To co? – uniosłam się tak by widzieć jego oczy.
- Zabiorę cię do ośrodka, gdzie będą się tobą zajmować lepiej niż ja. – powiedział i odwrócił wzrok, wiedziałam o czym mówi, a co gorsze, wiedziałam, że mówi prawdę.
- Chyba nie mówisz o psychiatryku?! – oczywiście, że mówił.
Posiedział wtedy u nas jeszcze jakiś czas i poszedł.
Pech chciał, że byłam uzależniona i nie dałam rady z tego wyjść. Codziennie mówiłam sobie „dzisiaj już ostatni raz!” ale nigdy nie był ostatnim. Wreszcie musiało się tak stać. Mój brat zrobił sobie „wizytę kontrolną” i przyłapał mnie po raz kolejny na cięciu. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek złamał obietnicę, zwłaszcza daną mi. Zrobił tak jak powiedział. Wziął mnie na ręce i wyniósł z domu. Szarpałam się, krzyczałam jednak było to na nic. Był zdecydowanie silniejszy.
- Justin nie! Nie rób tego, rozumiesz?! Co z Kate?! Ona tam śpi! Nie zostawię jej samej!
- Zaraz po nią pójdę. Wezmę ją do siebie, zaopiekuję się nią. Teraz ważna jesteś ty i to, żebyś z tego wyszła. – odpowiedział mi spokojnie. Nienawidziłam tego tonu, bo to w nim ukrywały się największe uczucia. Wreszcie posadził mnie na przednim fotelu swojego samochodu i zapiął pasami. Dla pewności, że nie wyjdę zamknął mnie od zewnątrz i poszedł po siostrę. Posadził ją z tyłu, gdy wszyscy byli gotowi ruszył. Podróż minęła w ciszy. Po dwóch godzinach zajechaliśmy pod budynek. Wielki napis „Witamy w psychiatry ku” mówił o wszystkim. Odprowadzili mnie, ledwo się ze mną pożegnali, a pielęgniarka już zaciągnęła mnie do Sali, w której założyli mi bandaże na miejsca gdzie miałam blizny. Następnie rutynowe badania, numerek i pokój. 
Teraz jestem tutaj.
***
Cześć!
Wróciłam po długiej przerwie (y)
Jak pewnie zauważyliście pojawiła się zakładka "Autorka".
Tam możecie dowiedzieć się czegoś o mnie :)
Mam nadzieję, że rozdział się podoba :)
PS. mam taką prośbę, jeżeli przeczytał*ś ten rozdział skomentuj.
Wyraź swoją opinię. Jest możliwość dodania anonimowego komentarza, jeżeli nie chcesz się ujawnić, lub nie masz tu konta :) 
Mam ogromną nadzieję, że ktoś się tu odezwie.
Fajnie byłoby mieć dla kogo pisać ;))
Jeszcze jedno: dziewczyny, chłopcy!
Nie tnijcie się, do cholery!
Jeżeli macie problemy, a musicie jakoś wyładować to,
to załóżcie gumkę recepturkę na rękę, i strzelajcie
zawsze kiedy chcecie się ciąć,
to również sprawia ból, pomaga, proszę, wszystko tylko się nie tnijcie!


~SweetShine

piątek, 15 sierpnia 2014

II rozdział


*powrót do teraźniejszości*

Wszyscy patrzyli się na Stevena. Okropnie mu współczuli, ale wiedzieli, że słowa „będzie lepiej” nic nie dają, bo przecież nie będzie lepiej, a już z pewnością nie będzie jak dawniej. Takie słowa sprawiają jeszcze większy ból i pogarszają sytuację. 
Ta cisza była przeznaczona również dla Jennifer, która odeszła zbyt szybko z tego świata, nie zasłużyła na tą śmierć, chcieli w ten sposób upamiętnić ją i jej śmierć.
Z zakurzonego, drewnianego, starego zegara wyszła kukułka z hukiem przerywając ciszę
, tym samym oznajmiając im, że nadeszła godzina dziewiąta. Mały, drewniany ptak przypomniał im również, że za niecałe piętnaście minut rozpocznie się obchód lekarzy. Otrząsnęli się i bardzo powoli weszli pod kołdry. Steven zdążył otrzeć ostatnie łzy z policzka, gdy rozległo się pukanie, a w drzwiach pojawił się doktor Harry Weisstman. Był to mężczyzna koło pięćdziesiątki o czarnych, miejscami już siwych włosach i szczerym, zawsze szerokim uśmiechu na twarzy. Był jednym z milszych psychiatrów w tym ośrodku. Widać było, że kocha to co robi, a kontakt z pacjentami nie sprawia mu trudności. To właśnie nazywa się psychiatra z powołania.
Doktor podszedł do pacjentki numer 215, którą była Athena Smith.
- Dzień dobry. Jak się pani dzisiaj czuje? – zapytał promiennie lekarz. Ona w odpowiedzi tylko lekko się uśmiechnęła. Po czym on wyjął małą latarkę ze swojego białego kitla sięgającego do kolan. Podszedł do niej, rozszerzył jej powiekę u lewego oka i zaświecił białym światłem. Tą samą czynność powtórzył z prawym okiem. Lekkim ruchem ręki pokazał, że ma usiąść na łóżku i wyjął ze swojej czarnej teczki ciśnieniomierz. Athena w tym samym czasie podwinęła rękaw błękitnej koszulki od pidżamy, ukazując tym samym swoje czerwone blizny na ręku. Niektóre były jeszcze świeże, inne miały już kilka miesięcy. Brunetka cieszyła się, że nikt nie patrzy teraz w jej stronę. Zawsze podczas obchodu każdy zajmuje się sobą, nawet nie zawracają sobie głowy innymi, bo każdy ma swoje tajemnice, które ukrywa przed psychiatrą. Lekarz widząc jak dziewczyna próbuje zakryć swoje rysy  schylił się do niej i szepnął jej do ucha.
- Mam nadzieję, że już z tym skończyłaś. – brunetka kiwnęła głową.
Doktor Harry zmierzył jej ciśnienie i podał odpowiednie tabletki. Na koniec dodał tylko, że dzisiaj jest wszystko w porządku i poszedł do następnych osób. Powtarzał badania, zagadywał, aż wreszcie wyszedł, zapewne do następnego przydzielonego mu pokoju.
Po obchodzie każdy z „mieszkańców” pokoju po kolei szedł do wspólnej łazienki, żeby się ubrać. Następnie, po raz pierwszy odkąd tu przebywają, wyszli razem – całą czwórką – na śniadanie. W piątki zawsze są naleśniki z twarogiem lub dżemem, zależy od gustu z czym wezmą. Do picia herbata. Niektórzy z powodu przewlekłych chorób mają inne dania, jednak takich osób było tam bardzo mało.
Stołówka była bardzo pojemna. Mieściło się w niej, bowiem ponad czterysta osób, psychicznie chorych osób. Było tam na oko dwadzieścia pięć stołów, przy każdym po szesnaście miejsc. Białe ściany, jasne panele podłogowe i błękitne stoliki z pożółkłymi już krzesłami. To wszystko było dość depresyjne.
Śniadanie minęło jak zwykle w szumie, niektórzy rozmawiali, inni płakali, jeszcze inni wrzeszczeli. Po śniadaniu mieli trzy godziny wolnego czasu. Wrócili do swojego pokoju, zrobili co mieli zrobić i położyli się na łóżkach. Nie minęło pół godziny, gdy w pokoju rozległ się głos Atheny.

- Żeby to wszystko miało sens, cała moja historia, moje życie.. Musiałabym zacząć od samego początku. – przerwała na chwilę, usiadła po turecku i podniosła do góy swoje długie rękawy, pokazując liczne rany po żyletkach, nożach i nie wiadomo czym jeszcze. Tym razem wszyscy to zobaczyli. – Czasami mam wrażenie, że moje życie od moich narodzin było skazane na porażkę. Wieczne kłótnie, awantury. Już po prostu nie dałam rady. Nienawidzę siebie za to, że jestem taka słaba… za słaba psychicznie. – dokończyła i spuściła wzrok, jakby ze wstydu.




***
Cześć!
Kolejny rozdział gotowy :)
Mam nadzieję, że się podoba. ;)
Dziękuję za wszystkie komentarze i obserwacje ;))
Miłego dnia!

~SweetShine

czwartek, 7 sierpnia 2014

I Rozdział

Leżeliśmy nad jeziorem. Odpoczywaliśmy po kilku godzinach pływania. Byłem z moją dziewczyną Jennifer i z kumplami.Wszyscy byliśmy padnięci, z wyjątkiem Jen. Ona jak zwykle nie lubiła siedzieć na brzegu, wolała pływać. Mówiliśmy jej, że później pójdziemy razem, ale ona była nie ugięta, uparła się, że chce iść sama. Jak małe dziecko. Nie mieliśmy powodów by ją zatrzymać, więc ona po prostu poszła, wysyłając mi całusa na pożegnanie. Widziałem jak zanurza się w wodzie i trochę odpłynąłem.
Jakiś czas po tym obudził mnie oddalony, ale mocny krzyk „Pomocy!”. Podniosłem się prawie natychmiast, bo w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka – „Jennifer”. Miałem racje. Jen była strasznie daleko od brzegu, jednak nadal można było zobaczyć ją zanurzoną po brodę w wodzie i wymachującą rękoma w powietrzu. Bez zastanowienia rzuciłem się pędem do wody, pomimo różnic temperatur i zmęczenia płynąłem jak najszybciej potrafiłem. Z każdym ruchem dreszcze dawały się we znaki. Pomimo tego, że cały czas tarłem do przodu, miałem wrażenie, że ona jest coraz dalej. Przez cały czas płynąłem. Desperacko machałem rękami i nogami. Wiedziałem, że nie zdążę, ale chwytałem się nadziei jak brzytwy. Mówią, że nadzieja matką głupich, a matka nigdy nie opuszcza swoich dzieci. Właśnie dzięki temu małemu światełku w tunelu miałem siłę by płynąć. Dzięki temu wreszcie do niej dopłynąłem. Miała nogę zawiniętą w sieć rybacką, która z kolei była przymocowana do dna i ściągała Jennifer na dół. Zanurzałem się, żeby ją przeciąć, uwolnić… cokolwiek! Jednak nie miałem wystarczająco dużo siły. Po piętnastym wynurzeniu Jen była cała sina. Ostatnimi siłami wzięła moją twarz w swoje dłonie i powiedziała:
- To już jest koniec, Kochanie. Tu nasze drogi się rozdzielają, ale pamiętaj spotkamy się tam na górze. Proszę, nie zrób nic głupiego, dla mnie. Kocham Cię. – pocałowała mnie ostatnim tchem i osunęła się na dno.
- Nie, to nie jest cholerny koniec! Słyszysz?! To jeszcze nie koniec! – krzyknąłem, ale jej już nie było. Zacząłem krzyczeć, płakać. Wydzierałem się jak tylko mogłem. Resztką sił utrzymywałem się na wodzie, tylko dlatego, że ona chciała abym żył.
Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu przypłynęła łódź ratunkowa. Cholernie późno. Dwóch chłopaków wyciągnęło mnie z wody i okryli kilkoma ręcznikami. Następnie zaczęli zadawać pytania „Co się stało?”. Nie odpowiedziałem im. Jeden, drugi raz. Aż wreszcie nie wytrzymałem i wykrzyczałem im w twarz.
- Ona nie żyje! Nie żyje, rozumiecie?! Kurwa, nie żyje, nie ma jej. Przeze mnie, nie miałem siły! Jestem pieprzonym słabeuszem! Ja powinienem tam umrzeć, nie ona! Wszystko przeze mnie!
Gdy dopłynęliśmy na brzeg, było tam mnóstwo osób. Miałem to w dupie. Ciągle dręczyła mnie myśl, że jej nie uratowałem, nie dałem rady. Tyle rzeczy chciałem jej opowiedzieć, tyle rzeczy z nią zrobić, a teraz jej nie ma. Nie ma śmiechu, nie ma blond włosów, którymi lubiłem się bawić, nie ma wiecznie roześmianych czekoladowych oczu. Nie ma niczego. Bez niej nie ma też mnie i mojego świata. To ona była całym moim światem. Moim oczkiem w głowie, słońcem w deszczowe dni, była wszystkim czego pragnęłam.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos kumpla, który prowadził mnie do karetki.
- Stary, będzie dobrze.
Spojrzałem się na niego jak na trędowatego. O czym on mówi? Nic nie będzie dobrze. Przecież jej już nie ma.
- Nic nie będzie dobrze… - wyszeptałem i osunąłem się na łóżko stojące przy karetce.

Ocknąłem się dopiero w domu. To co działo się przez następne kilka tygodni widzę jakby przez mgłę. Codziennie krzyczałem na rodziców, rodzeństwo, nawet psa. Wszystko mnie wkurzało, a każde chociaż najmniejsze próby pocieszenia działały na mnie jak płachta na byka. Rzucałem przedmiotami, aż w pewnym momencie popadłem w depresje. Wtedy się wyciszyłem, tylko płakałem, nie rozmawiałem z nikim. Miałem omamy, że ciągle próbuję uratować Jennifer. Czasem, gdy się budziłem zamiast w pokoju wydawało mi się, że jestem nad jeziorem i że widzę blond włosy Jen utrzymujące się na powierzchni wody. Krzyczałem, żeby się trzymała, że zaraz będę, ale nie będę, bo ona się oddalała coraz bardziej, aż wreszcie się budziłem. W mojej głowie ciągle rozbrzmiewały jej słowa.. „Nasze drogi się rozchodzą..” och, tak. Koniec jej życia, koniec mojego życia, koniec naszego życia. Przesiadywałem sam w swoim pokoju, ewentualnie chodziłem do łazienki. Czasami tylko rodzice czy starszy brat doglądali mnie czy wszystko w porządku lub aby mi przynieść jedzenie, które jadłem z przymusu. Szczerze mówiąc to chyba nawet psycholog próbował ze mną rozmawiać, jednak ja nie chciałem, dlatego przepisał mi tylko jakieś psychotropy, które i tak wciskali mi na siłę, bo sam nie chciałem ich brać.
Koniec jej życia, koniec mojego życia, koniec naszego życia. Tak, wtedy postanowiłem złamać obietnicę. To było takie oczywiste! Jeżeli chcemy być szczęśliwi przecież musimy być razem. Jakoś trzy dni przed tym jak tu trafiłem postanowiłem się powiesić i wcielić mój plan w życie. Przed tym jednak napisałem z tyłu naszego zdjęcia „Wróciłem, by ponownie odkryć, że Ciebie już nie ma. I to miejsce było puste. Teraz widzę jak strasznie mi Ciebie brakuje. Potrzebuję Cię by żyć, potrzebuję Cię by oddychać. Ponieważ nie ma Ciebie muszę skończyć z tym, bo nie mam już dla kogo żyć. Wiem, złamię obietnicę, wybacz.” No i stało się, nie chcę tego opisywać, wiem tylko, że moi rodzice mnie znaleźli i wezwali pogotowie przez resztę byłem nie przytomny. Odzyskałem świadomość dopiero w samochodzie, gdy jechaliśmy tutaj. Nie wiedziałem co się święci. Dopiero, gdy tata zaparkował zobaczyłem ogromny napis „Psychiatryk”. Zacząłem się szarpać, bo wiedziałem, że chcą mnie tutaj zostawić, wiedziałem, że tutaj chodzi o mnie. Znowu zacząłem mieć omamy, że muszę wrócić po Jen, dlatego tak się wydzierałem. Zostałem nazwany numerkiem „452”. Później trafiłem tutaj.
***
Dobry wieczór! :)
Kolejny rozdział pojawił się tak jak obiecałam :>
Wyszedł mi o wiele dłuższy, niż ten, który miałam napisany w zeszycie :) To chyba dobrze ;3
No cóż, mam w planach 'zamówić' szablon w szabloniarni, aczkolwiek nigdy tego nie robiłam i nie wiem jak hah, jest ktoś tutaj 'doświadczony'? :) Z chęcią przyjmę każdą pomoc :p
Życzę udanego tygodnia.. Ach, nie jestem pewna czy uda mi się dodać rozdział w następny piątek, ponieważ wyjeżdżam, ale jakoś to wykombinuję.☺
Nie mogę się doczekać aż ten blog zdobędzie jakieś komentarze lub/i obserwatorów :))
Myślę, że ten blog, jak żaden inny mi wyjdzie :3
Dobranoc! :)

~SweetShine


piątek, 1 sierpnia 2014

Prolog

Cała trójka leżała na łóżkach patrząc się w sufit. Każdy myślał o czymś innym, ale ich myśli w końcu zmierzały do tego samego - uciec stąd jak najszybciej. Bez zamieszania. Bez świadków. Wyjść i nigdy nie wrócić..
Leżeli, bo nie mogli wstać. Nie mogli, z jednego prostego powodu: ich ruch uruchomiłby alarm i wywołałby niepotrzebny zgiełk. Tak więc leżeli bez ruchu wsłuchując się w swoje oddechy. Czekali na sen, gdy ciszę przerwał przerażający krzyk.
- Nie! Zostawcie mnie! Muszę do niej wrócić, nie zostawię jej tam samej! - krzyczał chłopak. Nagle otworzyły się drzwi do pokoju nr 156, w którym zamieszkiwała owa trójka ludzi. Do pomieszczenia wszedł znany im już doktor Weisstman i pielęgniarka Ann. We dwójkę nieśli pod rękę dość wysokiego, przystojnego nastolatka, który okropnie się szarpał. To od niego wydobywały się te przeraźliwe wrzaski. Blondyn nie miał szans w starciu z siwym mężczyzną i długowłosą brunetką, albowiem mieli oni już wprawę z pacjentami takimi jak on, czasami nawet i gorszymi.
Położyli go na, do tej pory, wolnym łóżku i przypięli pasami bezpieczeństwa, aby nie wstawał. Zaraz po tym wyszli bardzo cicho, tak jakby mieli nadzieję, że ludzie z tego piętra ciągle śpią.
Cały pokój 156, a także wszystkie, które znajdowały się w jego pobliżu, nie zmrużyły oka w tę noc przez krzyki wydawane przez nowego członka "załogi". Mijały kolejne dni, z dnia na dzień było coraz lepiej. Przestawał krzyczeć, czasem tylko budził się w nocy i majaczył, ale i to wkrótce ustało. Osoby z jego pokoju dowiedziały się w tym czasie, że ma on na imię Steven i tak samo jak oni nienawidzi tego miejsca. Minęły dwa tygodnie od przybycia chłopaka. W końcu po długim, nieustającym milczeniu odezwała się dziewczyna, która była tu pierwsza.
- Dobra, tak nie może być. Żyjemy tu, razem spędzamy czas. Musimy współpracować, jeżeli chcemy się stąd wynieść. Tym czasem żadne z nas się do siebie nie odzywa. - przeleciała oczami po wszystkich. Każde z nich patrzyło na nią ze zrozumieniem, ale i z lekkim zdziwieniem. - No, dalej! Ja zacznę. Nazywam się Elizabeth, co i tak już wiecie. Jestem tu najdłużej. Mam siedemnaście lat i przyjechałam tu z Portland.
- Jestem Charles - powiedział szatyn. - Byłem tu drugi. Mieszkam w Phoenix, mam siedemnaście la...
- Steven. - przerwał mu najnowszy. - Siedzę tu najkrócej, a już zdążyłem znienawidzić to miejsce. Też mam siedemnaście lat, a przyjechałem tu z Vancouver, chociaż jak tylko stąd wyjdę to się stamtąd wynoszę, jak najdalej.
- Ja nazywam się Athena. Przebywam tu od 16 dni. - mówiła bardzo cicho i powoli, jakby się brzydziła każdego słowa. - Mam szesnaście lat i jestem z Camas, ale miałam się wynieść do Nowego Yorku, zanim, no wiecie.
Chwila niezręcznej ciszy.
- To... - przez małą, niezauważalną chwilę Charles się zawahał.- Za co tu siedzicie?
Znowu cisza.
- Przecież nie siedzicie tu, bo nic się nie stało.
- Nie mogłem jej uratować, było już za późno. Przynajmniej tak każdy mi mówi od kilku tygodni - powiedział Steven, jakby próbował przekonać sam siebie, że to nie jego wina.
Wszystkie spojrzenia przeszły na siedemnastolatka.

***
Dzień Dobry!
Takim oto sposobem zaczynam moją przygodę z kolejnym blogiem :)
Mam nadzieję, że prolog się spodobał, i że będziecie czytać następne rozdziały ☺
I rozdział pojawi się za tydzień.
Rozdziały w zasadzie będą tak dodawane - co tydzień.
Mam nadzieję, że chociaż to opowiadanie jako - tako mi wyjdzie :)
Za wszystkie komentarze baardzo dziękuję, to wielka motywacja!
Nie wspominając o obserwacjach :))))
~SweetShine